Komentarze (0)
Wstałam o 8.00. Mój plan wstawania o 7.00 zawodzi. Zależy mi żeby wstawać wcześniej, ale jednocześnie nie wiem co robić z dodatkowym czasem. Czuję jednak, że nie powinnam sobie aż tak dogadzać. Chcę zachować pewną dyscyplinę dla dobra samej siebie. Chciałabym też wprowadzić poranne spacery, wczesne wstawanie by to ułatwiło. Dziś nie miałam jakichś szczególnych planów. Po śniadaniu - owsiance - posprzątałam jak zwykle, dałam jeść chomikowi, poćwiczyłam, a potem zaczęłam się zastanawiać co zrobić z tak pięknym dniem. Przypomniałam sobie o blogu, który założyłam w wakacje, tym w którym teraz piszę, i postanowiłam spełnić obietnicę jego prowadzenia. Napisałam więc pierwszy wpis opisujący mój wcześniejszy dzień. Takie działanie jest trochę oczyszczające, ćwiczy pamięć, daje możliwość rozwijania się w pisaniu, porządkuje myśli i uświadamia jak wiele dzieje się w ciągu całego dnia choć z pozoru nic się nie dzieje. Zdałam sobie sprawę jak bardzo wypełniony miałam wczorajszy dzień choć wydawało mi się, że nic takiego nie robiłam, a w głowie szalały mi myśli o bezsensowności mojej egzystencji. Po dokonaniu wpisu postawnowiłam skorzystać z ładnej pogody i wyszłam do sklepu. Rozkoszowałam się ciepłem i przyjemnym świeżym wiatrem. W sklepie kupiłam jarmuż, pomarańcze, płatki owsiane i moje ulubione ciasteczka - herbatniki. W drodze powrotnej obmysliłam mini obiad, który miałam zamiar zjeść około południa. Po powrocie sprawdzałam oferty pracy, jednak tym razem nic nie znalazłam dla siebie, więc nie wysłałam ani jednego CV. Większość prac była dla mężczyzn lub osób z konkretnym doświadczeniem zawodowym. Koło południa zabrałam się za przygotowanie posiłku. Był bardzo prosty bo składał się z 3 podstawowych składników: kaszy jaglanej, jarmużu i 2 plasterków sera żółtego. Wszystkie składniki ugotowałam w jednym garnku i dokładnie wymieszałam. Powstało bardzo zdrowe danie które dodatkowo posypałam pestkami dyni i słonecznika, a na deser zjadłam pomarańczę. Ledwie skończyłam jeść zadzwonił telefon. To był Bartek, poplotkowaliśmy troszkę. Pół godziny po rozmowie z nim przyjechał tata z Olą. Bawiłyśmy się aż do po 15 kiedy przyszła babcia z Kamilem z przedszkola. Oglądałyśmy film, bawiłyśmy się w nauczycielkę i ucznia, grałyśmy w grę na zapamiętywanie wymyśloną przez Olę, a na koniec grałyśmy z ping ponga tzn odbijałyśmy piłeczkę paletkami do tej gry. Z Kamilem nie zdążyłam się pobawić, bo musiałam juz wychodzić na krioterapię. Dziś znowu miałam niskie ciśnienie co pokazało badanie przed zabiegiem, to pewnie dlatego znów przez większość dnia czułam się senna i bez energii. Tym razem trafiłam na miłą Panią towarzyszkę do komory zabiegowej. Zabieg minął całkiem szybko. Następnego dnia planujemy obie zwiększyć czas jego trwania do 2 minut. Grupa osób do zabiegów jest jakaś bardzo wystraszona niż poprzednia sprzed pół roku. Większość osób z niej odczuwa lęk w czasie zabiegu, a poprzednio nie było tak, ludzie się śmiali i żartowali bez zabiegiem, a po nim jeszcze więcej. W każdym bądź razie po zabiegu ćwiczyłam na bieżni. Przyjemnie było sobie pobiegać, dotrwałam do 10 minut. A po wyjściu z przebieralni miałam tak lekkie stopy, że niemal biegiem wracałam do domu. Nie ukrywam, że listopadowe ciemności także przyczyniły się do tego tempa. Po powrocie okazało się, że dzieciaki jeszcze są, był też Daniel, a chwilę wcześniej zjedli obiad w postaci placków ziemniaczanych. Posiedziałam jeszcze chwilę z Olą, a potem wszyscy zebrali się i poszli. Posprzątałam w kuchni, dzwonił też Bartek. Wieczorem usiadłam jeszcze przed kompem przeglądnąć oferty, nadal nie znalazłam żadnej dla siebie tym razem. Zrobiłam wpis na bloga. Dalszą część wieczoru poświęciłam na YT, a ptem 2 godziny czytałam przed pójściem spać książkę nt. medycyny chińskiej. Zaplanowałam także następny dzień, staram się to robić żeby uniknąć chaosu i popadania w panikę wynikającą z nadmiaru wolnego czasu z powodu braku pracy. Zaplanowany dzień ma więcej sensu niż nie, a przynajmniej takie jest moje zdanie.